20 kwietnia 2024

Udało mi się trochę zluzować majty.

 Mogę rzec, że od ostatniego wpisu udało mi się trochę zluzować majty. Nie że tam od razu pełen luz, ale jest trochę lepiej. Podkreślam: TROCHĘ. Dobrze nie jest, bo jestem zmęczona i ciągle dosyć zestresowana, no ale po kolei.



Jako się rzekło w poniedziałek odbyłam rozmowę ze swoją mentorką. Gadałyśmy jakieś półtorej godziny i muszę przyznać, że bardzo mi ta rozmowa pomogła i dodała otuchy. Po tym, co nauczycielka powiedziała, od razu postanowiłam spróbować dokończyć ten kurs w tym roku szkolnym. Czy się uda, w dużej mierze zależy od zdrowia i wytrzymałości mojego organizmu (i pierdyliarda losowych rzeczy).

Mentorka powiedziała jedną ważną rzecz, którą chciałam usłyszeć, a mianowicie, że jeśli nie uda mi się wykonać zadań stażowych w tej świetlicy, to wyjątkowo mogę je zrealizować podczas ostatniego stażu, czyli w innej świetlicy (w tej w której byłam na początku). Przy okazji dowiedziałam się, że te zadania stażowe, która dała nam inna nauczycielka, już są nieaktualne, bo w międzyczasie postanowiono, że na tym ostatnim prawdziwym stażu już żadnych zadań nie będzie. Mamy bowiem teoretycznie już wszystko umieć, a więc po prostu idziemy tam i robimy swoją robotę jak pełnoprawni pracownicy.   

Umówiłyśmy się zatem, że spróbuję teraz zrobić, ile się zrobić da i na ile mi siły i zdrowie pozwolą, a resztę potem na ostatecznym stażu, o ile mi zdrowie i siły pozwolą. A nie jestem co do tego przekonana, bo czuję się raczej słabo i szybko się męczę, ale przede mną jeszcze 1 dzień szkoły plus 3 dni stażu. To niewiele, a jednak strasznie dużo.

Dzień szkoły zapowiada się wielce stresująco, bo te przedszkolaki przyjeżdżają a my będziemy się nimi zajmować, a nasi nauczyciel będą się temu przyglądać i oceniać. Nie było zbyt wiele czasu na przygotowania, więc będzie raczej spontan, czyli generator stresu.

A potem w środę mam cały dzień stażu, bo muszę odrobić dwa dni, w które byłam chora. Ten drugi dzień to ostatni czwartek, ale o tym za chwilę. 

Potem kolejnego dnia, żeby było atrakcyjniej, rano muszę skoczyć na chwilę do szpitala, by mi przepłukali port, pobrali krew do badania i żeby powiedzieć "Dzień Dobry" pani onkolog. A potem dup znowu na staż. Mentorka ma się tego dnia pojawić na ostatnią ewaluację. Piątek jest oficjalnie moim ostatnim dniem stażu. Dużo tego jest jak na mój stan, ale bardzo chcę podołać. Liczę się jednak z tym, że wszystko może pójść nie tak...



Jak może pamiętacie z poprzedniego wpisu, po feriach miałam przeprowadzić swoje zajęcia. Bardzo chciałam je przeprowadzić, bo uważam, że były by fajne i dzieciom by się podobały. Zabrałam jeszcze parę rzeczy i powtórzyłam sobie na wszelki wypadek wszystkie zabawy, ale spodziewałam się, że nic z tego może nie wyjść, bo już przecież wystarczająco długo tam ten staż odbywam. No i podejrzenia okazały się jak najbardziej słuszne. Wiedziałam to, zanim zadzwoniłam do drzwi świetlicy, bo zobaczyłam przed budynkiem domu kultury i sportu wielki baner ogłaszający, że oto obchodzimy właśnie "dzień zabawy na świeżym powietrzu". Nawet nie wiedziałam, że takie święto istnieje, no ale się dowiedziałam. 

Zajecia tego dnia były jednak fajne, bo były zabawy ze strażakami, policjantami, było sporo dmuchanych zamków, malowanie twarzy i sporo innych atrakcji dla dzieci w każdym wieku. Śmieszne tylko trochę, że dzień zabawy na świeżym powietrzu odbywał się w sporej części w sali sportowej, bo burze cały dzień przechodziły, czyli padał deszcz, ale ogólnie fajna sprawa.

Nie, nie, to nie były zajęcia organizowane przez świetlicę, tylko przez gminę ogólnie, czyli przy współpracy różnych instytucji i wparciu mediów, rządu itd. Świetlica jednak miejści się w tym samym miejscu, co impreza się odbywała, więc wystarczyło przejść korytarz i już byliśmy na imprezie.

Załapałam się do pilnowania najmłodszej grupy i konkretnie miałam dwa brzdące pod opieką, więc akurat mi oczu i rąk spokojnie wystarczyło. Do organizacji ze strony świetlicy bym trochę klawiaturę postrzępiła, ale nie będę maranować swojego czasu na wywewnętrznianie się z tego tytułu. 

Spiszę tylko jeden momen z imprezą nie związany, ale ukazujący aż nadto dobitnie jak bardzo Karyna mnie nie lubi (nienawiść odzwajemniona). Karyna zbierała się po dzieci do szkoły i się pytała, kto z nią pójdzie. Nikt się nie rwał i każdy probował sobie znaleźć wymówkę. W sumie to nie wiem dlaczego, ale pewnie z tego samego powodu, co każdy nie robi tych wielu innych rzeczy, których oczekiwało by się od przeciętnego wychowawcy świetlicy. Mnie ani w głowie było swoją kandydaturę proponować, bo wiem przecież, że ona mnie nie znosi, a poza tym zimno było i byłam dosyć zmęczona po przejechaniu 5 kilometrów na rowerze pod wiatr. No ale moja mentorka zrobiła to za mnie

 - Magdę weź - powiedziała do Karyny.

- Ona była już kilka razy - odrzekła tamta.

K u r t y n a.

O to czy mogę zajęcia przeprowadzić jednak zapytałam. Z czystej ciekawości, jaka będzie Karyny odpowiedź, ale nie powiedziała nic ciekawego. Po prostu "nie" i że za tydzień mogę sobie przeprowadzić. Wtedy mentorka się wtrąciła i stwierdziła, że to już mój ostani tydzień, a wtedy Karyna coś tam odmruknęła, ale nie wydawała się zmartwiona tym faktem, że nie dam rady zrobić swoich zadań. Mam nieodparte wrażenie, że to bardzo jest po jej myśli. Ta sytuacja potwierdziła bez wątpienia moje przypuszczenia co do tego, że moja mentorka jest osobą, która nie ma zbyt wiele do powiedzenia w tej drużynie. W każdym razie nie tyle,  ile - moim skromnym zdaniem - powinna mieć osoba prowadząca stażystów. Trochę to do dupy jest taki układ i cała ta sytuacja. Po rozmowie z mentorką ze szkoły to już mi zwisa i powiewa, ale i tak bez sensu się wydaje, no bo heloł! Ta środa była okropnie wyczerpująca, bo takie imprezy masowe, gdzie pilnować trzeba nieswoich dzieci to ostra jazda bez trzymanki, więc wieczorem byłam dętka. Na drugi dzień wcale nie było lepiej, a nawet było gorzej, więc znowu poszłam do doktorki po wolne. Piątek miałam zwyczajnie wolny, więc odpoczywałam sobie i dokończałam moje zadania pisemne, dzięki czemu już prawie są gotowe. Zostało mi tylko ostanią z czternastu wymaganych  zabawę opisać według schematu.

Teraz wiedząc, że mogę moją zabawę zrobić gdzie indziej to nawet się cieszę z takiej sytuacji, bo ta świetlica nie zasługuje na moje kolorowe zabawki. Myślę, aczkolwiek nie jestem pewna, że w tej małej świetlicy bardziej to może zostać docenione, szczególnie przez dzieci. No i, powiedzmy sobie szczerze, łatwiej, spokojniej  i atrakcyjniej będzie zrobić coś z kilkoma dzieciakami niż z tym czterdziesto- czy siedemdziesięcio osobowym stadem. Jednym słowem te wszystkie problemy w ostatecznym rozliczeniu mogą wyjść na plus. Nie chwalmy jednak dnia przed zachodem słońca, bo jeszcze nie skończyłam ani tego stażu, ani nie oddałam zadań pisemnych, ani nie zaliczyłam imprezy w szkole.

Przed tym cyrkiem w szkole też mam teraz lekkiego cykora przez tego piekielnego tik-taka, którego przygotować miałyśmy w dwójkach, no bo moja dwójka raczej się nie wysiliła a do tego po ostatniej (a zarazem pierwszej) próbie nie jestem przekonana, czy ona mi tego nie spierdoli.

Robiłam sobie nadzieję, że skoro Młodemu wystraczyło to raz wytłumaczyć i za drugim razem grał rolę, jak stary aktor, to dorosła dziewczyna spokojnie powinna sobie poradzić. Tja. 

Ale przyznam się wam, że we wtorek postanowiłam, iż miesiąc dobroci dla koleżanek się skończył i podkablowałam do uczycielki, że panienka się nie wysilała zbytnio. 

Gdyby chociaż słowna była, to by się to nie zdarzyło, ale cóż, sama się o to prosiła. We wtorek lekcje mieliśmy tylko po popołudniu. Zaproponowałam zatem, byśmy się rano spotkały w szkole i nasze przedstawionko przećwiczyły, bo za tydzień kurde trzeba je przed dziećmi zagrać. 

Tak, JA TO ZAPROPONOWAŁAM, choć logika podpowiada, że to od niej wyjść powinno, bo to ona nie wie nic o tym. Zaproponowała godzinę dziewiątą. Dobra. Rano wstałam, czym prędzej ogarnęłam poranny burdel i już miałam wychodzić, a tu sms, że panienka będzie "później, bo nie zdąży na autobus". PÓŹNIEJ! Napisała po prostu PÓŹNIEJ! Pytam zatem o której konkretnie godzinie, bo ja nie sram czasem wolnym, jak jakaś cholerne małolaty. Koło dziesiątej - odpisało dziecię.

No to okej. Wpieniło mnie to jednak jak fiks. Pomyślałam sobie tylko, że dobrze że ja jestem młoda i zdrowa, dzięki czemu do szkoły mogę popierdalać 12 kilometrów na rowerze i nie muszę, jak takie biedne małolaty na żaden głupi autobus czekać. Tak, ona mieszka w sąsiedniej wiosce i do szkoły ma nie wiele dalej niż ja. Tyle że ona jest 26 lat odemnie młodsza, a to robi różnicę. Gdzie by ci tam gówniarz się wysilał i rowerem fatygował na taką przerażającą odległość.

Postanowiłam że pojadę i tak od razu, by wstąpić do sklepu po warzywa. No bo jedną z rzeczy, które tam mamy (sorry, ja mam) w programie, jest robienie pociągu z warzyw (no wiem, czasem miewam dosyć głupie pomysły). 

Wsiadłam na rower, pojechałam do sklepu, kupiłam paprykę i ogórka, przyjechałam do szkoły. Przyszłam do klasy, gdzie nasza nauczycielka pracowała sobie nad swoimi papierami (dlatego można było przyjść wcześniej do klasy). Pogadałyśmy chwilkę i zaczęłam przygotowywać wszystko, a wtedy przyszedł sms, że autobus nie jechał, więc panienka będzie MOŻE pół godziny później... 

Wkurw mnie wziął! I wtedy, jak uczycielka zagaiła coś na jej temat, powiedziałam, jak się sprawy naszego przedstawienia przedstawiają, dodając, że ja jeszcze daję temu dziecku szansę. 

Co ona z tą informacją zrobi, to już nie mój interes, ale ja sobie myślę, że teraz jak coś pójdzie nie tak, to będzie na kogo zwalić chłe chłe. Panienka pojawiła się gdzieś przed jedenstą i wydawała się być zdziwiona tym, że wszystko już stoi gotowe i że nauczycielka jest tam obecna. Wytłumaczyłam co i jak, ale z nią to nie tak łatwo jak z naszym Młodym, który łapie wszystko w mig. No, ja nie jestem też mistrzem tłumaczenia, a do tego mój język niderlandzki też czasem kuleje, szczególnie gdy jestem wkurzona albo/i zmęczona, co nie ułatwiało sprawy. 

Nie zmienia to jednak faktu, że to ciągle ja byłam tą stroną, która propoponowała kolejne próby i jeszcze kolejne, a ona tą stroną, która po każdej próbie sięgała po telefon z miną wskazującą znudzenie aktualnym zajęciem i chęć pójścia do domu. Zatem, gdy pojawiła się inna koleżanka, postanowiłam zakonczyć zabawę, bo jeszcze chwilę i były by ofiary w ludziach. Ja nie mam już bowiem cierpliwości dla znudzonych, zmanieryzowanych panienek. 

Wychodzę z założenia, że jeśli ktoś zapisuje się do szkoły dla dorosłych to do cholery powinien się jak dorosły zachowywać, a nie jak niedorobiony ojszczypępek. 

A potem była jeszcze heca, bo się okazało, że moja partnerka nie jest jedyną w swoim rodzaju. Inna koleżanka zaczęła nagle się żalić, że wszystko sama robiła, a tamta druga nic... No a wtedy  UWAGA TRZYMAJCIE MNIE Panienka siedząca po mojej prawicy wyrywa się z głośnym zdziwionym "COOO?! No to nie fajnie..." 

Myślałam, że spadnę z krzesła. Ale koleżanka zaczęła ciągnąć swoją opowieść, a wtedy reszta obacnych dziewczyn zaczęła wyrażać swoje opinie, że to karygodne, niedopuszczalne, że powinno się to nauczycielce zgłosić, że praca w grupie to praca w grupie i każdy się powinien udzielać, a nie że jeden wszystko robi, a drugi nic...

Wtedy chyba coś tam się przebiło i coś gdzieś zaświtało, ale nie do końca wiadomo co i gdzie...

 Po dłuższej chwili Dziewczę zapytało, czy może jednak mogło by przynieść następnym razem książkę o pociągach i drugą jakąś zupełnie nie na temat, bo przecież ono też nic nie zrobiło i co będzie jak się nauczycielka zapyta, co ono zrobiło... Tu zapadła niezręczna cisza, bo ja nie miałam najmnjejszego zamiaru pocieszać nikogo, że jak coś to będę dla niego kłamać, bo i nie mam takich planów. Poza tym podejrzewam, że nauczycielka pytać nie będzie o to, co już wie... 

Po chwili zapytałam jednak ze słabo ukrywaną złością, gdzie niby ona chce te książki wcisnąć i w jaki spoób do tego przedstawienia, ale nie otrzymałam odpowiedzi. 

Potem zaczęła się lekcja. Robiłyśmy muzyczne pudełko z opakowań po serkach wypełnionych makaronem i ozdobionych.



A wieczorem otrzymałam sms z tym samym pytaniem "czy mogę przynieść te książki?". Nie uznałam za stosowne odpowiadać na niedorzeczne pytania.

Mówią, że tonący nawet brzytwy się chwyta i coś w tym  jest. 

A w naszym ogrodzie tymczasem praca wre. Kogut pieje, kura znosi jaja i drze dziobam by ją wypuścić choć na chwilę poza ogrodzenie. Do ich stołówki zlatują się nasi najróżniejsi pierzaści znajomi. Pani Kosowa przylatuje non stop i zabiera pełny dziób jedzenia. Nie boi się Człowieków i nawet jak w ogródku jesteśmy, to ląduje bez wahania. Sroki i kawki trochę bardziej się boją, ale też nie aż tak, by nasza obecność w kuchni za oknem ich powstrzymywałam od grzebania w kurzym jedzeniu. Kury jednak za nimi nie przepadają i czasem któreś ich pogoni. 

Panieneczki sikoreczki i paniczowie wróblowie też czasem się kręcą, ale nie tak często i nie w takich ilościach jak zimową porą. Miło jest mieć tyle życia w ogródku. Uwielbiam przyglądać się tym sympatycznym maluszkom przez okno siedząc w kuchni przy stole.